Zawsze radziłem sobie sam... Aż przyszedł ten dzień.
„Ten dzień. A w zasadzie dwa. Ale po kolei.
Byłem młody. Zarabiałem. Ciężko pracowałem – po 16 godzin, czasem i 3 dni bez przerwy. Najpierw w poligrafii, potem w ochronie. Ożeniłem się, urodził mi się syn. Potem był rozwód. Zamieszkałem z mamą. Było skromnie, ale radziliśmy sobie. I wtedy przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś nie będę miał na chleb.
Ale przyszedł ten dzień. Dzień numer 1. Wtedy nas okradziono. Któryś już raz z kolei. Tym razem wynieśli z mieszkania wszystko, nawet mydło. Załamałem się. To, że w jednej chwili ktoś pozbawił mnie wszystkiego na co uczciwie pracowałem, pokonało mnie. I wszystko zaczęło się sypać. Nie mieliśmy nic. Po raz pierwszy stanęliśmy przed dylematem: zrobić opłaty czy zjeść.
Przestałem płacić czynsz. Długi rosły. Eksmitowali mnie i mamę. Mama, która już wtedy była ciężko chora, trafiła do Domu Opieki Społecznej. Zmarła tam w zeszłym roku.
A mnie od bezdomności uratowała była żona. Przygarnęła mnie. Mieszkam teraz u niej. To nie jest łatwe. Żyjemy osobno. Dokładam się do czynszu.
Jakby tego było mało, zacząłem chorować. Kręgosłup. Mam kłopoty z poruszaniem. Jest kilka dni w miesiącu, kiedy śpię. Ból to mój codzienny towarzysz. Biorę silne leki. Nie nadaję się do pracy. Mam 56 lat. Nie mam prawa do renty. Czuję się bezradny. Bo nawet nie mogę dorobić. A z zasiłku 500 zł zostaje mi 150 na życie.
I poczułem, że doszedłem do krawędzi. Nie miałem na chleb. Nie mogłem wstać z łóżka. I to był dzień numer 2. Przełamałem wstyd. Odważyłem się i poprosiłem o pomoc.
Teraz dostaję jedzenie z Banku Żywności. Jedzenie jest dla mnie najważniejsze. Mogę odetchnąć. Jestem spokojny, bo wiem, że co miesiąc dostanę pomoc.
W imieniu Panu Jacka i dziesiątek tysięcy naszych podopiecznych prosimy:
Proszę kupić kilogramy godności.